1555 to taki przegub (w sensie autobus przegubowy) był na zajezdni i jak wpisywałem nr to mi się przypomniało.
Praca w komunikacji miejskiej wtedy miała swój urok. Były wozy na stałe, jeździło się dziennie tym samym, za wyjątkiem jakiś większych defektów. W zasadzie po 3 m-cach od zatrudnienia zmiennik odszedł na inny, nowszy wóz, choć ten na którym zostałem był dopiero co po remoncie. Jak przyszedłem do zmiennika, to jeszcze pachniał świeżą farbą. Zasada była taka, że ten kto przychodził na wóz do kogoś był gościem, a rządził ten, który był na wozie wcześniej. Dzięki temu, nikt, po odejściu zmiennika, nie chciał do mnie przyjść, bo byłem świeżym kierowcą, a już "rządziłem" na wozie.
(takim czymś jeździłem)
(zdj. z fotozajezdnia.pl)
Kiedyś po 500 000 km autobusy szły do kapitalnego remontu i przez kolejne 500 000 tysi jeździły dalej. Dziś produkcje są takie, że po tylu to można je jedynie złomować. Nikt nie robi im remontów kapitalnych, tylko, jak pralkę, lodówkę na złom.
W każdym razie zostałem sam na wozie i przez 3 lata jeździłem sam na nim, tzn. (uwaga) miałem swój autobus, którym nikt inny nie jeździł. Był zamykany, wisiała na nim kłódka i nawet dyspozytor nie miał do niego klucza, przeto autobus był takim drugim domem. Było w nim prawie wszystko od spiwora, budzika, talerzy, sztućców, innych pierdół, podstawowych narzędzi, bo to były czasy, że gdy coś się zepsuło, prostego, to się na trasie samemu naprawiało. To skłaniało do dbania o wóz.
Długie dni jak teraz, bo jasno już ok. 03:00 w nocy. Fajnie przychodziło się do pracy o takiej porze, wyjazd i już jasno, już słońce świeci, ale puste drogi, prawie żadnych ludzi. Mknęło się wozem po linii, przeważnie z początkowego przystanku odchodząc 5-7 min później, to był standard u mnie. Następnie na trasie się nadganiało, by przy końcu być już te 3-4, czasami nawet 5 przed czasem. Ale ludzie wtedy wiedzieli, że tak się jeździ i na końcówkach wychodzili wcześniej. Za to na większościach linii były krótkie przeloty. Zdarzały się linie dla dziadków, gdzie 30-40 km/h to było, aż nadto. Raz taką dostałem, gdzie jeździły dziadki przed emeryturą, to nie wiedziałem co mam z sobą, z wozem, zrobić. Pierwszy kurs w niedzielę i nagle patrzę, a tu połowa trasy, a ja prawie 10 przed czasem. Wóz pusty, to odstałem na przystanku i ruszyłem dalej już po czasie. Następne kółko już se wziąłem na luzie. Były i takie, że goniło się przez pół szychty pełnym autobusem. To nie były czasy, że jeździło paru ludzi i w zasadzie wolne miejsca siedzące przez większość dnia. To były czasy, że w drzwiach montowało się dodatkowe poręczo-płaskowniki, by ludzie nie wypychali szyb z drzwi, bo taki był tłok. Po jednej wyciśniętej szybie i u mnie pojawiły się dodatkowe poręczo-płaskowniki, by następnej nie wyciśli. Do dziś mam je na pamiątkę, jak również kilka tablic autobusowych, jeszcze metalowych. Później robiono już z dykty, bo taniej i prościej.
To były czasy, że Ci którzy szli do takiej pracy, chcieli w niej być. Nie było takiego rozwarstwienia wypłat wśród ludzi, że np. autobusami dziś jeżdżą kobiety, bo gdzie zarobią 4 tysie? Na kasie w stonce? To też ryja się na kierowców, bo stawki wysokie, to oferta kusząca. Ale też nie wszystkie się nadają, co czasem w opisach po objazdach piszę.
Były i ciekawe z socjologicznego pkt widzenia sytuacje. Otóż kiedyś zepsuł się sterownik do kasowników. Akurat był okres letni, urlopy i by stała obsada na linii nie musiała dawać autobusu komuś innemu, to mnie tam dopisano ze swoim wozem. Tzn. jeden z kierowców wozu poszedł na urlop, drugi został na wozie. Wyglądało to tak, że on jeździł swoim wozem, a ja popołudniu, czy na drugi tydz. rano, wyjeżdżałem swoim. Oni byli zadowoleni, bo utrzymali wóz, mnie to nie robiło różnicy, bo i tak jeździłem sam. Później planistka częściej takie ruchy robiła, przeważnie w sezonie urlopowym i jak obsada była spanikowana o swój wóz.
Linia była do wioski i tam kończyła bieg. Ponieważ w wiosce poczta pantoflowa, to szybko się rozniosło, że u mnie kasowniki ciągle odbijają to samo. O ile w pierwszych dniach jeszcze kasowali bilety, to w następnych widziałem już tylko wchodzili bez kasowania, a jak ktoś kasował, to zaraz go informowali, by se trzymał bilet, bo jutro na nim też może jechać. W ten sposób po tygodniu jedynie w mieście odbywał się chrzęst kasowników odbijających te same cyferki na biletach.
Oczywiście widoki wstającego słońca ok. 03:00 bezcenne. Tyle lat, a nadal pamiętam te pagórki w wiosce i wyłaniające się między nimi słońce, jednocześnie jeszcze śpiące wioski, bez ludzi, samochodów na drogach.
Zresztą sytuacji, śmiesznych, zabawnych, mniej zabawnych, było sporo, bo dziennie mimo jeżdżenia tymi samymi drogami, sytuacja na nich się zmieniała. W zimie czasami ćwiczyłem drifty autobusem na liniach. Widok w lusterku wewnętrznym pasażerów, jak autobus szedł driftem - bezcenny. Ale były i sytuacje powodujące stany przed zawałowe. Także w zimie, bo o ile w mieście drogi raczej były odśnieżone, to na wioskach różnie bywało, a jak autobus poniosło, to strach się bać. Dwie takie sytuacje pamiętam to dziś, bo mogło się skończyć tragicznie, dla mnie, dla autobusu, dla ludzi.
Niedziela fajna pogoda, słonecznie, ciepło, a wchodzę takie tematy.
Dziś może trochę się nasłonecznie, tzn. poopalam w przerwie prac na stacji. Szału jakiegoś robić nie będę, ale pranie, mycie naczyń, porządki w grafik wpisane. Wczoraj sobota na ludzie, po dniach gonienia, była. Kiedyś trza trochę odpocząć.
Notka na ludzie, to do opisów, tego co było wrócę jutro, bo tam tego zostało, ża aż strach się bać...
Narka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz