Się znowu zaległości zrobiły. To może od tyłu coś tam. Był w sob. 172. Prosto z budowy jeszcze z pyłem budowlanym i, podobnie jak kiedyś 222, wszedł na stację. No jazda taka była, że znowu się trochę zablokowałem. Te mięśnie, prosto z budowy, takie jeszcze gorące, twarde, dopiero po pracy, ach, zaś mózg dostał tą tęczą przez gały, które obraz przeniosły do niego.
Pewnie co poniektórzy zastanawiają się co się stało z poprawczakiem? Otóż, co pisałem nawet nie tak dawno, w wiosce mięśniaki rozwiązują sprawy rzadko kiedy przez dyskusję, zresztą który miałby tak długo gadać, a przeważnie argumentami są ręce i ich zakończenia. Zdarzyło się, że 172 coś tam "wyjaśniał" z poprawczakiem. Ponieważ słów już brakło, to uargumentowaniem na koniec zostały ręce i ich zakończenia. W wyniku takiej argumentacji poprawczak pojechał ze swoją laską do Zabrza, w którym dostał mieszkanie po wyjściu.
W nd. pojechałem z 844 do parku chorzowskiego. Stękaniom nie było końca. Wjazd na prawie każde skrzyżowanie kończył się dyskusją, w zasadzie jednostronną, w którą stronę jechać, a ponieważ do końca nie był zdecydowany, to trzymałem odstęp, by w razie jego nagłego hamowania mu nie wdupić. I tak kilka razy musieliśmy zawrócić, bo już po wjeździe w jakimś kierunku okazywało się, że to jednak nie ten i trza zmienić.
W sumie to na ten koncert stękania byłem przygotowany, ale jak kładłem się spać, to taka refleksja, że wyjazd nie dał mi jakiegoś relaksu, jakiegoś doładowania akumulatorów. Może cały czas odbieranie jego stękania, tego niezdecydowania powodowało mniejsze zainteresowanie otoczeniem, a jednak to z obserwacji otoczenia czerpiemy jakąś energię. W większości jechałem za nim, bo jak miałem jechać przed nim, to było, a czemu tam?, a nie tam? Może pojedźmy tam, więc wleczenie się za nim było dość optymalnym rozwiązaniem. Skomplikowany proces decyzyjny został przeniesiony do przodu.
I dobrze, że spojrzałem, bo widzę, że nie dokończyłem poprzedniej notki z łażenia, a właściwie - ze złażenia ze Stożka. Otóż po minięciu pary (zdjęcie w poprzedniej notce) tak się zamyśliłem, że zgubiłem niebieski szlak. Efektem było nadrobienie ok. 3 km trasy, bowiem miast zleźć do Wisły Dziechcinki, to zlazłem jeszcze przed p.o. Wisła Kopydło, do którego to p.o., w ostatniej fazie, szedłem dość niebezpiecznie po torze kolejowym położonym w łukach. Od p.o. Kopydło zlazłem już na główną drogę i nią 2,7 km do centrum Wisły. Nogi już częściowo mi do dupy wchodziły, ale co miałem zrobić - doszedłem. W centrum Wisły pełno gadów. No jak w roju. Postanowiłem coś zeżreć mimo pamiętania o babci w studni, ale jednak trasa długa, to trza organizm zasilić żarciem. Padło na smażalnie ryb przy parkingu, w której, oprócz dwu innych, siedział rusek w koszulce na ramiączkach, taki akurat dla mnie. Żadne przerosty, odpowiednio umięśniony, wyżyłowana szyja, szczupły w pasie, wysoki (ok. 190 cm), nogi takie średnie. Zauważył, że przeciągle na niego się gapiłem, ale siedział stolik przede mną, zwrócony do mnie, a po za tym co miał zrobić. Wszak nie jest na swoim terenie, to nie będzie zmierzał do jakiejś chai, ale też nie przeginałem.
Rybka nawet smaczna, zresztą w lokalu ok. 16:40 pełno, co świadczy o schodzeniu potraw, a więc ich świeżości. Co innego w programach Magdy G., która wchodzi do lokali, a tam pustki i wszystko mrożone. Tu surówki świeże, frytki nawet strawne, a rybka b. smaczna. Padło na fileta z dorsza. Łącznie, ponieważ fileta było 200g zabuliłem 23 zyle.
Po zeżarciu i zregenerowaniu sił, wolnym krokiem, bowiem pozostało 50 min polazłem w stronę dworca PKP. Punktów wysysaczy kasy było mnóstwo. Właściwie cała lewa i prawa strona zawalona jakimiś straganami, lokalami, punktami wysysającymi kasę. Oczywiście część gadów na to reagowała, zasilając owe punkty sowicie. No dobrze, że się uodporniłem już jakiś czas temu i mogę przy takich punktach swobodnie się przemieszczać.
Na dworcu zaczęli się powoli zbierać ludzie. Udało mi się zająć ławeczkę z widokiem i patrzeć na przewijających się ludzi w tym na nielicznych mięśniaków. To na prawdę jest wymierający gatunek. Popatrzałem w RJ, bo skoro KŚ-ie są za darmo, to wykombinowałem, że podjadę, jak będzie czym, wyżej i tam zajmę miejscówkę nie musząc walczyć o nią z resztą gadów. Niestety wypadło na mijankę w Centrum, gdzie byłem, to też pozostało mi czekać na poc. Z Głębców nadszedł planowo. Skład 27WE, czyli najbardziej pojemny jaki posiadają KŚ-ie i na szczęście stanął tak, że drzwi miałem prawie przed nosem. Skorzystałem z tego i już nie polowałem na miejscówkę przy jakimś mięśniaku, tylko patrzałem by w ogóle siedzieć, bo podróż do katos to planowo 122 min. Przyjechał planowo, ale odszedł 2 min później. Początkowo myślałem, że stał czekając na mijankę planową, ale jak ruszył to myślałem, że źle popatrzałem i mijanka wypada w inne dni, niż 15 sierpnia. Dojechaliśmy do Ustronia Polany i tu wejście do stacji na Sz, co trochę mnie zdziwiło. Weszliśmy na tor główny dodatkowy i okazało się, że mijanka ma być, ale została przeniesiona niżej. Ten z Katos leciał ok. 25 min później, przy okazji nam zrobił 12 min w plecy. Następne opóźnienie załapalśsmy w Ustroniu Zdroju. Postój miał wynieść 1 min, a staliśmy 7 min z powodu lokowania podróżnych, bo tyle wracało. To w sumie ostatni taki sensowny poc., który jeszcze na normalną godz. jest w katosach. Jak ruszyliśmy ze Zdroju, to przy przejeździe w poziomie szyn tłum ludzi i kolejka samochodów z dwu stron. Przez cały czas postoju rogatki były opuszczone, bo nie wiadomo było, w którym momencie poc. ruszy, a to druga pod względem ruchu ulica w Ustroniu. Jeszcze w Ustroniu stacji dobiliśmy do 20 min opóźnienia i na trasie mechanik usiłował nadrobić, ale w Zabrzegu był postój na siku z powodu, co opisywałem w poprzedniej notce, więc to co nadrobił to znowu stracił i do katos wszedł z 15 min opóźnieniem. Dworzec już był po nawałnicy z powodu defilady. Gady się rozjechały do domów, ale zawsze jakieś zostaną. Wchodząc na peron 4-ty widziałem na pierwszym skład na przesiadkę. Pobiegłem więc przez tunel i udało mi się zasiąść. Do odejścia poc. się zapełnił do tego stopnia, że trudno było przez niego chodzić. Ale to i tak lepiej, jak to co dałem w poprzedniej notce.
Na własną st. macierzystą wszedłem zmęczony, a tu pod wjazdowym tradycyjnie oczekujące składy. W ogóle mnie to nie ucieszyło, bo jednak chwilę chciałem dojść do siebie.
Generalnie wyjazd b. udany. To nie to co wypad do zakopca, choć sama podróż też fajna, a wracając pomyliłem drogi i jechaliśmy przez taką wąską drogę, a takie mi się b. podobają, więc to długo zapamiętam. Pamiętam, kiedyś po takiej wąskiej jechałem autobusem. Na prawie każdym większym zakręcie, albo przód, albo tył schodził z asfaltu. Tu osobówką łatwo było się w komponować. Natomiast marszobieg na Oko to jakaś porażka. Rozreklamowali to i dziesiątki walają się do góry i w dół. Za tu w Wiśle, szlak typowo górski, urozmaicony, nie przepełniony, no wyjebka.
Miały być na koniec zdj. kolejowe, to kolejne.
I to już tyle, narka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz